Dzień bez zdjęcia

Dzień bez zdjęcia to dzień stracony… Choć oglądałem dzisiaj setki zdjęć, to brak nowego pomysłu, czegoś, co dałoby nowe tchnienie. Zbyt szybko zostawiam stare osiągnięcia i próbuję biec do nowych. Zbyt chaotycznie, z brakiem ciągłości. Za mało refleksji, odczuwania… Jestem na etapie, na którym już więcej czasu pochłania myślenie o zdjęciach, niż ich fizyczne wykonywanie. Poszukiwanie w sobie – to fascynujące, ale wymaga wyciszenia, koncentracji, i w końcu zderzenia z otoczeniem.


Alina Kamińska – aktorka

Wszystko już było – powiedział znajomy fotograf. Silić się na oryginalność nie ma co. Trzeba po prostu realizować to, jakim się jest, i iść po własnej drodze własnym rytmem.

Mieć coś do powiedzenia, to jest coś, ale to powiedzieć w kontekście. Który albo się rozpozna w otoczeniu, albo samemu stworzy.

Ach, teorie, gdy niedaleko północ…

Coś urodzić…………. ? ………

KasiaSk – mój wierny komentator… pomimo moich na wstępie zapewnień, że raczj nie będę odpowiadał, nie będę też uczestniczył w życiu blogowiska blox.pl…

Kiedyś pisałem dlaczego. Ale mam jeszcze inny powód – czuję, że zaczynając kontakt z człowiekiem, staję się zobowiązany do jego kontynuacji. A może dlatego, że szybko wygasające znajomości uważam za mało sensowne… Poznać kogoś, docenić – na to trzeba czasu. Nie można poznać szybko, a każdy z nas ma ograniczony czas… Nigdy nie wiesz, na ile powierzchowność, którą szybko poznałeś, odpowiada głębszym pokładom. A tak naprawdę to one są interesujące. Wtedy, kiedy minie pierwsza i nawet druga fascynacja.

Ale nie o tym chciałem pisać.

Słuchałem dziś w TokFM rozmowy na temat współczesnej sztuki, chodziło konkretnie o malarstwo. Nie pamiętam z kim rozmawiano, pamiętam wniosek, który pobrzmiał w moich niedawych rozmowach z reżyserem Waldemarem Śmigasiewiczem.

Wielu jest ludzi, którzy opanowali warsztat artystyczny. Ale zdecydowanie mniej jest takich, którzy za jego pomocą mają coś do przekazania. Jak to nazwał Waldemar – cała aparatura – mikrofony, kamery, realizatorzy, wozy transmisyjne, anteny, inżynierzy – są gotowi do transmisji, nagrania, przetworzenia. Dziesiątki krytyków czekają, aby coś skrytykować. Nawet pieniądze się znajdą na realizację artystycznych przedsięwzięć. Czekamy tylko na kogoś, kto przyjdzie i coś urodzi. Kto stworzy pewną wartość – duchową, intelektualną, niematerialną. Setki rekinów wykształconych w przerabianiu tego materiału rzuci się wtedy z pasją, ale musi być to mięso, żer, powstały gdzieś między bólem, poświęceniem, a wyzwoleniem. Tylko mało jest chętnych do przeżycia tego bólu, więcej tych, którzy na jego skarłowaconej wersji dla mas czekają by zbić własny interes. Bo czy nie liczy się w końcu pełna lodówka, piwko, ulubiony film w telewizji…

Nasza cywilizacja specjalizuje się w przetwarzaniu, analizowaniu, w końcu – sprzedawaniu. Mniej za to potrzebuje specjalistów od tworzenia czegoś, co przetrwa wieki.

Bezsenność

Nie mogę usnąć. Nie mogę też nic robić oprócz gapienia się w strony internetowe albo w telewizor (którego nie mam). Czytane z książki zdania nie pozostawiają wyraźnego śladu w pamięci… to bezcelowe. Wydaje się, że tracę czas, ale z doświadczenia wiem, że mój mózg coś sobie tam w środku układa… To coś pewnie się objawi na zewnątrz – za dzień lub trzy…

Wątki niedokończone… moja córka, praca, fotografie, przyjaciele… Nadchodzący tydzień, o którym myślę, choć nie powinienem, bo przecież nie zaczęła się na dobre niedziela… Przeświadczenie, że o czymś zapomniałem, coś komuś obiecałem, czegoś nie zrobiłem…

Nie takie ważne… urojone… niekontrolowane…

Dziś była premiera

Wróciłem do domu z ulgą, zadowoleniem i odprężeniem. Jako pracownik obsługi sceny uczestniczę w próbach, jestem w środku rozwoju sytuacji, akcji. Nie chodzi o akcję spektaklu, ale o samo tworzenie tego, co później będzie oglądał widz. A jest to fascynująca podróż. Ten z was, kto kiedykolwiek przygotowywał np. przedstawienie szkolne, szkolny kabaret albo cokolwiek podobnego wie, że sam proces tworzenia jest dziesięć razy bardziej fascynujący niż oglądanie efektu końcowego.


Neda Neżdana "Kto otworzy drzwi", Ewa Mitoń i Małgorzata Piskorz, reż. W. Śmigasiewicz

Moim problemem jest to, że emocjonalnie wciąga mnie ta praca. Choć tym razem nie miałem wiele do roboty, a jednak – jednoczy mnie z reżyserem, aktorami i resztą pracujących wokół ludzi chęć sukcesu. Stworzenia czegoś niepowtarzalnego, działającego na wyobraźnię widzów, pozostawiającego ślad w postaci wrażenia uczestniczenia w jakimś święcie. Mógłbym to olać, w końcu co mnie obchodzi co napiszą krytycy i jak odbiorą widzowie. Swoją pensję i tak wezmę, moja reputacja nie będzie zagrożona. A jednak dla mnie byłoby to za mało.

Nie mogę napisać tego, co bym chciał, ale też nie byłbym w stanie – zwłaszcza dzisiaj. Jedno wydaje się pewne – istotą rozwoju ludzkiego jest konflikt, sprzeczności, przełamywanie ich oraz siebie. Istotą pracy z Waldemarem Śmigasiewiczem jest poszukiwanie i własny rozwój. Jeśli ma powstać coś sensownego i poruszającego, to wydaje się, że nie da się tego zrobić bez przeżycia przemiany przez samego aktora. To przełamanie prowokuje sam reżyser swoim sposobem bycia, zbliżaniem się i iddalaniem, pozostawianiem w niepewności, wybijaniem z rytmu po to, by później drobną sugestią znów go wprowadzić. Mógłbym więcej pisać, ale przecież nawet nie wiem, na ile to jest słuszne, bo cóż ja wiem o teatrze wobec profesora reżyserii.

Jeszcze jedna rzecz, która wydaje mi się pewna… Cechą rzeczywistości jest niemożność jej określenia do końca. Coś, co jest już jasne i oczywiste nasuwa podejrzenia, że nie jest prawdziwe. W twórczości pozostawienie marginesu nieokreśloności, przypadkowości, daje jej głębię i uwierzytelnia. To dlatego nie lubię zdjęć martwej natury ustawionej w studiu fotograficznym – bo tam wszystko może być i musi być ustawione dokładnie i do końca. Ale już inaczej jest przy zdjęciach człowieka.

Kończę już to filozofowanie. Jeśli chcecie zobaczyć reklamówkę tej sztuki – kliknijcie tutaj. To klip stworzony przeze mnie na potrzeby miejskiego ekranu. Myślę, że choć trochę oddaje nastroju tej sztuki.

Ruda Śląska – ikona nieszczęścia

Ostatnio nie oglądam dużo telewizji, nie czytam gazet. Z radia śledziłem pobieżnie losy akcji ratowniczej w kopalni Halemba. Wczoraj będąc na krakowskim Rynku zobaczyłem ustawiony namiot. W nim – transmisja TVN24 z przemówienia Kaczyńskiego (nawet nie wiem, którego z nich). Wstrząśnięta i smutna twarz, słowa, które ze znawstwem opisywały "niebezpieczność metanu". Religa, obiecujący stypendia dzieciom ofiar, i "wszelką możliwą pomoc". Znów żałoba narodowa, i czarne wersje internetowych portali.

Z boku namiotu – rząd notebooków (od znanej firmy), do których zapraszała mnie miła pani, by wpisać kondolencję. Na ekranie – znów spikerka, numer konta, potem spot – obejmujący się smutni ludzie, w tle muzyka, którą chyba nawet pamiętam z programów nadawanych 1 listopada…

Patrzyłem na to z dystansem, może dlatego, że przed chwilą oglądałem zdjęcia z World Press Photo 2006, pokazujące, jak wiele nieszczęść jest na tym świecie. Patrzyłem mając wrażenie, że media epatują siebie i nas nieszczęściem, że znów mają temat, którego mogą uczepić się na kilka dni. I nie tylko dają nam okazję, ale wręcz zmuszają do przeżycia katharsis.

I to dobrze, że współczujemy i pamiętamy o nieszczęściu innych. Nie mogę tylko powstrzymać się od myślenia o innych, którzy zgineli zdala od fleszy i kamer. Nie wspomnie o nich premier, choć np. po każdym dłuższym weekendzie powinna być ogłoszona żałoba narodowa. Przecież prawie wszyscy, którzy giną wtedy na drogach, też są niewinni. I jeśli sami nie zadbali o ubezpieczenie swoich bliskich, nikt im nie pomoże.

W cmentarnej skromności

Mieszkam tuż obok cmentarza. Byłem tam dzisiaj… Popatrzeć na ludzi, zaczerpnąć atmosfery… Przyjemność mi to sprawia – chłonięcie atmosfery miejsca, wydarzenia… To odkrywanie – znów. Odkrywanie to napęd, siła życia. Ot zwykły cmentarz ,zwykle opustoszały, dziś pełen ruchu, gości, zupełnie inny…

Ale byłem też na innym cmentarzu, w pobliskiej wsi, niedaleko kolebki moich przodków. Stoi na zboczu pagórka, niewielki, bez alejek, wokół pola i zabudowania. Pradziadkowie, których nie znałem, w jednym z rogów cmentarza…  Może dlatego, że nie byli katolikami…? Ich mogiły malutkie, zwykły, niski, pomalowany olejno beton, z pozostawioną ziemią w środku. Bez porównania do marmurowych "hawir" w sąsiedztwie, po drugiej stronie trawiastego przejścia. Patrząc na te małe groby – bliższej i dalszej rodziny, może ich sąsiadów, nie mogę odpędzić myśli o ich życiu. Tak różnym od współczesnego. O, komuś z nich zmarło dziecko… Co oni przeżywali, jakie radości, czego oczekiwali. Co myśleli o sensie swojego życia. Po prostu – po co żyli… Znałem dziadka, świetnie manewrował furmanką wraz z koniem, na naszym niedużym podwórku. To sztuka, z którą dali sobie spokój mój tata i wujek, wyprzęgając konia i nawracając wóz "ręcznie".

Nieodparte wrażenie, że ich nie tak znowu dawne życie było zupełnie inne od mojego. Wydawałoby się, że smutniejsze (gorsze…!?), bo bez tego wszystkiego, czym otaczam się dzisiaj. Ale z pomocną dłonią rodziny, przyjaciół, sąsiadów. Z prostszą rzeczywistością (czy rzeczywiście?). Wiejski dom, następca chaty, z oborą, stajnią, stodołą. Kawałem pola do obrobienia. Mój ojciec lubi dziś przesiadywać przed telewizorem, mnie ciągnie do szumu liści, tchnienia wiatru na twarzy. Ale on miał właśnie to przez całe dzieciństwo. Boso w kamienistych górach, dreptając przy krowach, przy lampie naftowej skrobał zadania domowe, do szkoły – szmat drogi. Świt i zmierzch w rosie, zimno i pustka w żołądku. Dokonał w życiu wielkiej zmiany…

Moi dziadkowie byli szczęśliwi. Gdyby tak nie było, nie przekazaliby mi tego wszystkiego, co otrzymałem. To nieważne, że nie mają teraz marmurowych mogił. W tej cmentarnej ich skromności jest skryta niesamowita siła – ludzi, którzy kiedyś stworzyli coś wielkiego.


Życie to wpadka

Moja córka jest niesamowita, wygląda tak mądrze, tak szybko się uczy, jest sprytna, na pewno będzie kimś wyjątkowym. Ma niski, altowy głos, który potrafi modulować. Np. kiedy mówi "nie mam", to pierwszą sylabę winduje głosem wysoko, by drugą sięgnąć swojego najniższego dźwięku. Są chwile, kiedy najwyraźniej ma coś do przemyślenia, cichnie wtedy, prawie się nie rusza. Są chwile, kiedy próbuje zatuszować swoje niezbyt dobre zachowanie, udaje, że nic się nie stało… Bada uważnie każdą nową rzecz, ćwiczy chwyty i ruchy, które jej nie wychodzą… I jest uśmiechnięta, niespodziewanie ściska nas małymi ramionkami i całuje…


No tak, wpadłem. Myślałem kiedyś, że uda mi się zachować pewną równowagę wobec mojego dziecka, ale najwyraźniej nic z tego. Już uważam, że jest bardziej zdolna niż inne dzieci, choć nie znam dostatecznie dobrze żadnego dziecka. Uważam, że jest szczególnie uzdolniona, choć nie mogę jej z nikim porównać. Cha, zresztą geniusze często byli właśnie opóźnieni w rozwoju… Próbuję popatrzeć na siebie z boku i widzę, że jestem śmieszny. Widzę już siebie, jak bronię mojej córki w przedszkolu albo w szkole, jak krytykuję wychowawców. Jak przeganiam kolegów, wytykam błędy przyszłego narzeczonego, by potem ich oboje bez pamięci wspierać…

Kim jesteś – życie – żeby udowadniać nam właśnie to, co uważaliśmy za niemożliwe.

Życie to ciągła wpadka – w coś, o czym nie mieliśmy pojęcia. To piękna wpadka.

Lem ateistą przez ostrożność

W nocy obudziło mnie przeświadczenie, że coś nie jest tak. Po dłuższej chwili przekonałem sam siebie, że muszę sięgnąć po słodycze. Hipoglikemia, największy, błyskawicznnie obezwładniający wróg cukrzyka. Otworzyłem szeroko oczy, gdyż za każdym ich przymknięciem uderzała we mnie potężna, jak rażenie prądem, paraliżująca drgawka…

Czekając w półmroku na dojście do siebie odkryłem, że…

Zawsze wydawało mi się, że starcy umierają zmęczeni życiem. Że po długim życiu dojrzewają do śmierci, spodziewają się jej, "przystępują" do niej. Ale właśnie tknęło mnie nagłe przeświadczenie, że tak wcale nie musi być…

Ja to ja. Ten sam, który miałem 9 lat, na moich pierwszych samodzielnych wakacjach. Ten sam, który myląc trop rodziny i przyjaciół, u których mieszkałem na stancji, w Wielkanoc wychodziłem z rowerem na Śnieżnicę, śpiąc tam samotnie w wielkim na kilkadziesiąt miejsc schonisku. Ten sam, który tropił drgnienia własnego serca wobec tej niepojętej, choć inspirującej i nie nieskończonej połowy rodzaju ludzkiego. Który triumfuje we frazach pentatoniki na klawiaturze, zaś innym znów razem pogrąża się w desperackiej złości wobec całego świata.

Jestem ciągle ten sam, ja, choć nie taki sam. Umrę mając dziewięc lat, tylko z większym bagażem obserwacji, wiedzy o tym, co za chwilę się stanie. Z lepszą obroną przed zakusami, większą pewnością siebie. Ale to ciągle ja, który, mając teraz 34 lata, idzie z wrażeniem, że dopiero teraz poznaje życie, teraz czegoś naprawdę się uczy, że teraz rusza do przodu.

Chwyciła mnie obawa, że wtedy, za trzydzieści, czterdzieści lat, jeśli cukrzyca pozwoli, będę ciągle taki sam, że będę ciągle czekał na to, co będzie, choć już nie w tym życiu. Dławi mnie myśl, że, tak jak pewien starzec, na pytanie: jak minęło mu życie, podejdę do drzwi, otworzę i zamknę, i powiem – właśnie tak szybko i niepostrzeżenie. Skręcam się na myśl, że to, czemu poświęcam teraz moje siły, nie będzie przeze mnie ocenione jako warte zachodu. Że będę musiał odejść, nie mając na to wcale ochoty.

Kocham życie, kocham zdolność człowieka do dostrzegania piękna. Kocham świat, który przygotował dla mnie Bóg, bo tylko tak umiem dostrzec sens mojego istnienia. Niektórzy mówią, że poszukiwanie sensu jest ludzką imaginacją, ale dla mnie jest dowodem sensu istnienia. Świat został tak skonstruowany, żeby prędzej lub później doprowadził do powstania istoty, która potwierdzi jego istnienie. Jest to dla mnie oczywiste, ewidentne, to wynika z tego, co przeczytałem na styku nauki i filozofii, i z mojego własnego uczucia. Mistrzowsko określił to Paweł z Tarsu: On [Bóg] Określił właściwie czasy i granice ich zamieszkania, aby szukali Boga, czy nie znajdą Go niejako po omacku. Bo w rzeczywistości jest On niedaleko od każdego z nas. (Dz 17:26-27).

Żyjemy jak w kokonie, pod kloszem, w cieplarnianych warunkach na Ziemi, jak w łonie, z którego gdy choć na chwilę wychyniemy, czy to w kosmos, czy w głębiny, musimy sztucznie chronić naszą kruchą egzystencję. Nasze zmysły, palce, zbyt grube by zmacać cegiełki materii, zbyt małe by sięgnąć gwiazd. Tam, gdzie nieokreśloność rozmywa nasz świat, gdzie pulsary i granice czasoprzestrzeni, tam kończy się klosz naszego świata, przeznaczonego dla nas. Sami, materialnie, jesteśmy niczym, pustką bardziej niż materią. Nasze ciała to tylko scenografia, w której wykreować ma się świadomość – ten duch i sens. Ludzkie uczucie, ponad, pomimo sił materii. Walka o zdrowie małego dziecka, o zgodę w rodzinie, o żonę, dziadka… Kompromis, choć ideał, pokora, choć stanowczość i nieugiętość. Miłość, wbrew. To jest sens zaistnienia kiedyś tam tych protonów i neutronów, tego pola informacyjno-energetycznego, z które utkany jest nasz świat i my. "Tak bowiem Bóg umiłował świat, że Syna swego Jednorodzonego dał, aby każdy, kto w Niego wierzy, nie zginął, ale miał życie wieczne." Jn 3:16

Jestem przekonany, że człowiek jest stworzony do życia bez końca. Mam kilka dowodów, które raczej czuję, są wsparte nadzieją, wiarą w sens. Jeśli to wszystko, co nas spotyka, ma mieć sens, to musi istnież życie wieczne. I powstanie od umarłych. To jasne, to wynika z mojego życia.

Nierealne? Nieprawdopodobne? Mrzonki, biedne nadzieje biednej świadomości ludzkiej, skazanej na zagładę? Bóg nie odpowiada…? Dlaczego? Czemu pozostawia nas samych, nie zagrzmi z nieba, nie udowodni, nie zrobi porządku… Dlaczego? Nie wiem, mogę przypuszczać. Tkwimy w pacie, z którego wydobyć nas może tylko mój krok, zawierzenie – wnioskom z tego, co widzę i czuję.

Mój ulubiony filozof Lem był ateistą, ale czuję przez skórę, że przez ostrożność…

Tylko ziemia

Ktoś wpisał się pod moją notką z grudnia 2005 – Cień Lema – czytam ją i nie wierzę, że to ja napisałem. Jakże moje ostatnie wrażenia są przyziemne, proste, jak topornie wyrażone.

Są gdzieś tacy, którzy czują podobnie jak ty

W zeszłym tygodniu pomyślałem, że wiem, dlaczego nigdy nie będę aktywnym realizatorem dźwięku. Nigdy nie fascynował mnie sprzęt jako taki, lecz to, co można by na nim zagrać. Nigdy nie fascynowała mnie siła dźwięku, a na dwóch koncertach z trzech, na których ostatnio byłem, zostałem ogłuszony tak, że wracając do domu samochodem miałem wrażenie, że podczas koncertu ktoś podmienił mi silnik.

A jednak – dzisiaj – Anna Maria Jopek wraz z zespołem – i zestaw nagłośnieniowy, który mógłby "zdmuchnąć" ludzi siedzących na naszej małej widowni. I delikatnie wtedy, kiedy trzeba było, i było głośno wtedy, kiedy należało. Po prostu z głową, ciekawie, adekwatnie.

Przy takich okazjach chwyta mnie jakaś tęsknota za tymi ludźmi, którzy czują podobnie jak ja. Ale zmieszana ze spokojem, że mój upór i walka o moje spojrzenie ma sens, że mogę mieć rację. Choć rację czasem tylko dla siebie.

Czasem wiesz, że masz rację, albo czujesz to. Nie rezygnuj, nie porzucaj. Drąż, szukaj dróg ujścia. Wygrywają ci, którzy mają rację 🙂