Najciekawiej gdy intuicja

W sumie lubię rozwiązywanie problemów. Gdyż ma to wiele wspólnego z odkrywaniem. Lubię nawet, jeśli czas goni, jeśli trzeba się skoncentrować, narzucić tempo. Wkraczam wtedy do innego świata, wszystko zaczyna kręcić się wokół jednej wspólnej osi. Analiza, skojarzenia, przeczucia.

Są różne grupy problemów. Specjaliści potrafią je dobrze opisać. Jedne problemy łatwo rozwiązać, wystarczy postępować według instrukcji, zaleceń, a ryzyko, że wystąpi coś dodatkowego, nieprzewidzianego, jest niewielkie. Takie problemy są mało interesujące, można je zlecić ludziom, którym nie chce się zbyt myśleć.

Są problemy "pośrednie" – gdy wiem, jak je rozwiązać, ale spodziewam się komplikacji na poszczególnych etapach. Te komplikacje mogą być najbardziej prozaiczne, głupie, proste, bezsensowne – a mimo to mogą nawet całkowicie zablokować sprawę.

Najciekawsze problemy to te, w których pozostaje głównie intuicja, przeczucie, często niejasne. Trudno mi wtedy komuś wytłumaczyć dlaczego tak trzeba się do tego zabrać a nie inaczej. Jakieś wspomnienia podobnych spraw, niedopowiedziane wątki, zapamiętane gdzieś zdania – nie wiadomo, czy wyczytane w książce czy usłyszane przelotnie. Nie mam pamięci do liczb, nazwisk, nazw miejsc. Ale czuję abstrakcyjne mechanizmy, nawet nie widzę je, tylko właśnie czuję – gdzieś w przestrzeni wyobraźni.

Wczorajszy problem był z gatunku tych średnich. Może rozwiązanie samego problemu nie przyniosło wiele satysfakcji, ale ucieszyło mnie zadowolenie ludzi, którym ułatwiłem życie 🙂

Dwie uśmiechnięte kobiety

(Kasiask – jestem zobowiązany odpowiedzieć 🙂 Zdrowie już lepiej, dziękuję!)

Uwielbiam tę chwilę, kiedy coś powstaje, przy czym mam udział. Ale to "coś" musi mieć element tworzenia – zaistnienia czegoś, czego jeszcze we mnie nie istniało. Czyli – odkrywanie, czegoś, z czego jeszcze nie zdałem sobie sprawy.

Przeglądam zdjęcia z mojego rodzinnego miasteczka. Składam zestaw zdjęć na wystawę. Od kilku godzin przeglądam, obrabiam, dobieram i wyrzucam. I wśród tych zdjęć trafiłem na to poniżej. Strzelone "z biodra", bez kadrowania, cyzelowania. Teraz wprowadziło mnie w tak dobry nastój. Jakże niewielu ludzi na ulicy jest uśmiechniętych…


StLe…

Choroby ciąg dalszy. Dziś wieczorem musiałem zrealizować spektakl. Tylko ciało opornie reagowało na tę konieczność, wzrok relacjonował dziwnie czasem przesywający się obraz świata, poprosiłem tatę, żeby pojechał ze mną. Przynajmniej zobaczył przedstawienie.

Po powrocie poczułem się na chwilę lepiej, jąłem przeszukiwać biblioteczkę u rodziców w poszukiwaniu reszty kolekcji powieści Lema. Natrafiłem wreszcie, przy telewizorze, na najwyższej półce, całą baterię fantastyki. Były wśród nich "Dzienniki gwiazdowe". Otworzyłem okładkę, na stronie tytułowej – niewyraźne, staroświecko postawione litery – StLe… "M" nikło gdzieś w zawijasie skręcającym w dół. Na dolnym brzegu strony widniała moja adnotacja – 1992-05-27 AGH. Pamiętam, byłem wtedy na spotkaniu… Już na korytarzu, jako prawie ostatni, z bezgłośnym "proszę" podałem ją starszemu już, ale nie tak szczupłemu jak na ostatnich zdjęciach, pisarzowi. Maznął długopisem. Próbowałem się zachowywać naturalnie, jak gdyby nigdy nic. Ale właśnie to pierwsze było moją naturą, nie pozwalając osiągnąć tego drugiego. Odchodząc, na zgięciu korytarza, spojrzałem za siebie raz… Pamiętam, że on też wtedy na mnie popatrzył. Próbuję sobie wyobrazić, jak wtedy wyglądałem i jak on mógł na mnie spojrzeć, jakby miało to mieć jakieś szczególne znaczenie, jakąś refleksję. Dziś, po piętnastu prawie latach, mogę myśleć albo o tamtej mojej naiwności, albo poczciwości i nieśmiałości, albo o wszystkim naraz. Może… poczciwość…? Podobna do tej, o której pisał w "Opowiadaniach o pilocie Pirxie"…? Podobna poczciwość siedziała w Lemie, to jasne. Tak świetnie opisał jej skutki.

Zresztą Lem w większość swoich postaci wkładał samego siebie. Gdy próbował naśladować prostackość np. policjantów w "Śledztwie", nie za bardzo mu to wychodziło. Jego postacie, choć tak szczegółowo kreślone, zawierają ciągle podobne rysy osobowości i podobne postrzeganie świata – uważne, szczegółowe, analityczne, marzycielskie.

Nic szczególnego…

Chcę coś napisać, choćby po to, aby zatrzeć wrażenie pozostające po poprzednim wpisie…

Rozchorowałem się, ból w piersi kłuje złowrogo. Najgorsza jest pierwsza doba – jakoś przetrwać odtrętwienie mięśni, ból stawów. Nie lubię lekarstw, które działają przeciwbólowo. Ból też po coś w końcu jest. Rozchorowałem się z mojego niedopatrzenia, znów. Wygnany na banicję od córki, wróciłem dziś po pracy do domowej separatki. Sarę widziałem dziś przez chwilę – przyklejała naklejki w książeczce. Na drugiej stronie były obrazki-naklejki – misia, słońca, kwiatów. Odrywała je, a później przerzucając kartki, rozglądała się wśród nich, poszukując takiego samego obrazka. W końcu z okrzykiem "jeśt" w którym za każdym razem pobrzmiewało zdziwienie, przyklejała, po pięć razy. Nie udawało się jej trafić dokładnie w miejsce. "Dobrze jest" – próbowałem ją uspokoić, ale ona tym bardziej się denerwowała. "Perfekcjonistka?" – pomyślałem z niepokojem, wiedząc, jak perfekcjonizm może przeszkadzać w życiu. Jednych trzeba nakłaniać do perfekcjonizmu, innych – z niego leczyć. Z tym, że to drugie chyba jest trudniejsze…

Ostatnią noc spędziłem w izolatce, namaszczony leczniczymi płynami, z termoforem, pokasłujący. Bolały nawet mięśnie między żebrami. Wziąłem książkę Lema "Śledztwo". Też mi świetny temat – historie zagadkowych zniknięć ciał z kostnic. Ale tak lubię styl pana Stanisława. Dziś przez chwilę wziąłem do ręki Sapkowskiego. To jednak nie to. Lem tka rzeczywistość subiektywnie, introspekcyjnie, w sposób lekko rozproszony, pozwalając wyobraźni wypełniać wolne węzły jak w krystalicznej siatce. Bierze elementy, porównania, z odległych dziedzin, z zaskakującą, oniemiającą rozpiętością i celnością zarazem. Zresztą "Śledztwo" jest w tym dużo prostsze niż "Katar" na przykład, ale i rozpiętość w czasie ich powstania to aż 17 lat. "Starość polega na tym, że zdobyło się doświadczenie, którego już nie można wykorzystać"… Zdarzają się miejsca błyskotliwe, gdzie na jednej stronie w usta bohaterów i do ich przemyśleń wtrąca Lem niesamowicie proste i odkrywcze sentencje. A wszystko w trakcie akcji, wśród filozoficzno-matematyczno-biologiczno-astronomiczno… itd. rozważań. Z byle bzdury tworzy filozofię, by za chwilę ją ośmieszyć.

Usypiałem na wpół przytomny, z lekką gorączą, szumem w głowie, bębniącym pulsem w uchu przyłożonym do poduszki, z książką w ręce. Lubię to odpływanie, kiedy rzeczywistość miesza się ze snem.

„Mam ładną buzię…”

Chcę z siebie to wyrzucić, z drugiej strony chciałbym nie być całkiem subiektywny. To, co przeżyłem dzisiaj wymaga ułożenia się we mnie… Dlatego, że chciałbym zrozumieć, jak jest naprawdę… choć pewnie prawda jest banalna…

Jakoś nie mogę sobie przypomnieć ludzi, których cenię, a którzy potrafili być chamami. W mojej pamięci rzucanie mięsem kojarzy się ze skrywanym dyletanctwem. Najprostszy sposób by skryć swoją pustkę i bezradność to atakować innych. Jakże trudno mi teraz oprzeć się wrażeniu, że prawdziwi artyści to ci, którzy potrafią stworzyć wartość praktycznie z niczego, samym sobą. Tkają swoją materię, dla niej samej, nie po to, by pokazać siebie. Chyba chcą coś przekazać – coś z tego, co przeżyli, czego doświadczyli, a mają tego sporo. Z pewnością nie chodzi o informację o tym, jacy są wspaniali.

Ci artyści sztuczni potrzebują zastępu opiekunów, dublerów, wizażystów, choreografów, reżyserów, z wielkimi nazwiskami, tonami drogiego sprzętu. Ludzi, którzy powiedzą im w każdej sekundzie, co robić. Celem jest oczywiście osiągnięcie sukcesu, czyli pozostanie w świetle reflektorów. "Mam ładną buzię, wy macie zrobić resztę". Powód tej postawy, jeden prawdopodobny – wewnętrzna pustka dotycząca tego, co naprawdę jest sztuką, wartością. Histeryczna, obsesyjna promocja siebie, i obrona jednocześnie, przed wyimaginowanym stadem czyhających co krok wyzyskiwaczy.

Jestem wściekły i zawiedziony. Dlatego, że z jednej strony angażuję się emocjonalnie i daję najlepsze co mam, z drugiej – trzebaby się zdystansować, by mieć spokojne życie. I nieodparte wrażenie, że w takiej atmosferze ludzie pracują chyba tylko dla pieniędzy. A gdzie zagadka wspólnego tworzenia? Gdzie wspólne poszukiwanie, odkrywanie, zabawa… Nigdzie. Tylko kłąb nerwów – czy na pewno wyglądam świetnie, czy coś znaczę, czy i tym razem się udało…

Ten system wartości jest nie dla mnie. Do widzenia, primadonno.

Zawdzięczam…

Od czasu do czasu uświadamiam sobie, jak wiele nauczyłem się od ludzi, których spotkałem na dłużej, z którymi pracowałem. Właśnie przed chwilą myślałem o tym, myjąc naczynia po wizycie gości. To szczególni goście, w sąsiedztwie ich domu zobaczyłem po raz pierwszy Ioanę. Było to chyba z tysiąc kilometrów stąd, za dwoma granicami, na południowy wschód.

Czego się nauczyłem – widzę patrząc na mojego tatę. Jesteśmy tak podobni do siebie pod względem osobowości, ale różnimy się oczywiście. Wczoraj spędziliśmy całą dobę razem, wyrywając się w niedzielę po południu na górę Żar; na oświetlonym stoku narciarskim, a następnego dnia – na osławionej "golgocie" w Szczyrku. To ciekawe, że nastolatek odrywa się od swoich rodziców, aby później powrócić i popatrzeć na nich z nowej perspektywy.

Na Mołdawię trafiłem z moim przyjacielem, którego osobowość wpłynęła na mnie. Dzisiaj dostrzegam u siebie jego sposób myślenia, rozwiązywania problemów. Wziąłem od niego trochę beztroski i lekkiego podejścia do sytuacji kryzysowych, tego "powstrzymania się" na chwilę, gdy nie do końca wiadomo, co zrobić.

Przypominam sobie jeszcze kilku ludzi, od których, jak podglądacz, wprost złodziej, przejąłem niezłe pomysły na życie. Zabawne, że niektórzy z nich nigdy by tego nie przypuszczali, wyśmialiby mnie wprost gdyby się dowiedzieli, że brałem z nich wzór.

Ludzie są wspaniałą inspiracją. Nieodgadnieni do końca, ciągle się zmieniający, nieznani nawet samym sobie. Kiedy ja poznaję ich, oni też poznają samych siebie. Czasem wydaje się, że może to trwać bez końca.

Zachwyt dzieckiem

Zastanawiałem się przez jakiś czas co jest takiego eskcytującego w dziecku, czym zachwycają się rodzice i dziadkowie, a co jednocześnie wcale nie porusza postronnych osób. Pamiętam, kiedy jeszcze nie byłem rodzicem, zachwyt nad dziećmi wydawał mi się jakąś dziecinadą właśnie. Ot, dziecko kiwa palcem, albo powiedziało słowo, a już peany na jego cześć. 

I nawet czasem mam ochotę pisać tutaj o zachowaniach mojej córki, ale zawczasu się z tego wycofuję. Bo wiem, że bezdzietni raczej pomyślą, że jestem kolejnym tatusiem który zwariował na punkcie swojego dziecka. A ci, którzy mają dzieci, zaczną te "rewelacje" porównywać z osiągnięciami swoich pociech, które okażą się (bo muszą) o niebo wyższe.

Zachwyt nad własnym dzieckiem wynika z prostego powodu – to właśnie ja, chcąc niechcąc, obserwuję nieodwołalnie jego kroki naprzód. Ponieważ jest to moje pierwsze dziecko, więc moim udziałem jest coś, czego jeszcze nigdy nie widziałem. To prawda, że mam brata młodszego o siedem lat, ale niewiele pamiętam z tamtego czasu. Ciągle widzę coś po raz pierwszy, co wczoraj jeszcze było niemożliwe, a dziś staje się faktem.

Dzisiaj po raz pierwszy usłyszałem, jak Sara skleiła ze sobą dwa, trzy słowa. Nie mogłem tego nie zauważyć. Zamarłem na chwilę – to kolejny milowy krok naprzód. Takich kroków było już mnóstwo, takich kroków czeka ją jeszcze niezliczona ilość. A ja widzę prawie każdy z nich, następujących konsekwentnie po sobie, jak zaprogramowanych, zmieniających całe epoki w jej życiu.

Dla kogoś z zewnątrz to wydaje się normalne. Przecież każdy z nas umie jeść łyżką, ubrać się, przejść przez ulicę. Nie pamiętamy już, że każdego najdrobniejszego ruchu palca podczas sznurowania butów musieliśmy się kiedyś nauczyć. I każda z tych lekcji zbliżyła nas trochę do samodzielności, niezależności, była wielkim małym zwycięstwem.

Jakże długa to droga. Niezależność nie tylko po to, by przetrwać, jeść, mieszkać, ale też by odnaleźć to, co najsensowniejsze, uwolnić się emocjonalnie, psychicznie od rodziców, i od wrogów, polityków, filozofów, i szarlatanów ludzkiej duszy, nawet trochę od siebie samego. A potem, by znów związać się emocjonalnie i psychicznie, i dać komuś innemu, znów, nadzieję, życie, siłę, bezpieczeństwo. Rozróżniać coraz drobniejsze zawiłości życia, i przenieść między nimi i mimo nich ten odnaleziony sens. Stojąc na własnych, pewnych nogach, na tym, co niewzruszone.

50mm obiektywizmu

Odkryłem, że obiektyw 50mm daje niesamowitą "transparentność"… – techniczną, obserwacyjną w fotografii. Stosując inne obiektywy dokonuje się zniekształcenia rzeczywistości. W efekcie otrzymujemy obraz, który nie jest taki, jaki widzi człowiek. Jest albo spłaszczaony (teleobiektywy , czyli długoogniskowe):

albo nienaturalnie rozciągnięty, zdeformowany (szerokokątne, o krótkiej ogniskowej):

Natomiast zdjęcie poniżej zostało zrobione obiektywen 50mm, czyli standardowym.

Nie jestem pewien, czy dobrze wybrałem to ostatnie zdjęcie, ale w tym momencie nie przychodzi mi inne do głowy. To dla mnie bardzo ciekawe, jak zdjęcia, w których widać niestandardowy obiektyw, mają piętno pewnej dodatkowej technologii, są w pewien sposób "napuszone". Jest w nich pewna dodatkowa wartość, która oddala widza od treści samego zdjęcia. Forma staje się po części treścią, nawet jeśli tylko ma pomagać w wyeksponowaniu pierwotnej treści.

Kiedyś usłyszałem, że mistrzowskie zdjęcia zostały zrobione z wysokości stojącego człowieka i właśnie zwykłym obiektywem – czyli w sytuacjach wydających się najmniej atrakcyjnymi, bo każdy z nas patrzy tak na codzień. Bez dodatków, filtrów… Gdy patrzymy tak, jak każdy człowiek, z tego samego poziomu, tym samem okiem-obiektywem, i potrafimy jeszcze dostrzec coś niezwykłego, poruszającego, to to zasługuje to na podziw.

Jakiś czas temu zasiano w mojej głowie projekt "Przystanek". Obserwację ludzi na jednym z najbardziej zatłoczonych przystanków w Krakowie. Zrobiłem już serię zdjęć, ładnych, a jakże, ale były one w dużej części posługiwaniem się techniką i zręcznością, w mniejszej zaś – obserwacją. To wydaje się takie trudne, ale w pewnym momencie – uwolnienia – zaczyna być proste, fascynujące. Dotarcie do czegoś, co istnieje i o czym wszyscy podskórnie wiedzą, ale tak niewielu jest w stanie wyrazić. To jest właśnie geniusz. Jeśli nie do niego zmierzać, to po co w ogóle zmierzać…?

Nowa armia diabetyków

(Kasiu – żyję, żyję… i piszę, choć nie lubię pisać, kiedy nie mam przekonania, że mam co napisać)

Jeden z moich linków prowadzi do forum diabetyków.
Zaglądam tam ostatnio częściej. Niestety, również częściej pojawiają
się tam tematy nowych forumowiczów, pt. "Czy takie objawy to cukrzyca?"
Ludzie piszą o tym, co znam z własnego doświadczenia. Przeżywają to, co
ja kiedyś – niektórzy z nich jeszcze lekkomyślni (pójdę na badania za 3
tygodnie, nie mam czasu), niektórzy przerażeni, inni niepewni…

Cukrzyca to jak współmałżonek. Ale nie opuszcza nawet wtedy, kiedy
idziesz do pracy. Zasypiając – myślisz o niej – czyli o tym, czy cukier
w nocy nie spadnie i nie obudzisz się zesztywniały, bezsilny. Idziesz
na basen – myślisz o niej. Idziesz w góry – modyfikujesz dawki insuliny już dzień wcześniej.

Czytając to, co ci jeszcze nie wszyscy świadomi do końca, nowi cukrzycy czują, przeżywam to razem z nimi. Nigdy nie będzie już tak, jak kiedyś. Być może kiedyś nie będziemy musieli żyć jak szpiedzy-agenci we własnym ciele. Ale mnie dzisiaj nie przychodzi już do głowy zastanawiać się, jak by to było bez mierzenia cukru, ważenia jedzenia i liczenia węglowodanów. Nie ma nad czym ubolewać, to staje się takie, jak poranne ubieranie się, droga do szkoły czy pracy, jak przestrzeganie przepisów drogowych na ulicy. Musisz to robić, lepiej lub gorzej, by przeżyć. Bo życie jest piękne. 🙂

Fotograf jak złodziej

Czytam właśnie wspomnienia Bruno Barbey’a, fotografa, Marokańczyka, pracującego przez pewien czas dla jednej z najsławniejszych agencji fotograficznych – Magnum. Pisze jak trudno jest fotografować w Maroku. Trzeba stać się prawie niewidzialnym, zrosnąć z otoczeniem, czekać na stosowną chwilę. Jeśli się nie wybierze odpowiedniego momentu, ludzie błyskawicznie odwracają się, zakrywają twarz dłońmi, uciekają. Nie lubią być fotografowani. Przeciwieństwem tego jest Uzbekistan, albo Egipt. Tam nikt nie interesuje się pstrykającym aparatem.

Przypomniałem sobie słowa pewnego dziennikarza, który chyba sparafrazował słowa biblijne: zwykły człowiek może pozbawić cię życia, ale dziennikarz może wydrzeć duszę.

Fotoreporter jest rodzajem dziennikarza. Czasem wyrywa ludziom ich prywatność. Przypominam sobie jedno z nagrodzonych fotografii na World Press Photo 2006 – ranna dziewczyna niesiona na rękach mężczyzny-ratownika po wybuchu bomby, próbuje nadaremnie zasłonić się przed obiektywem. Krótka ogniskowa obiektywu przerysowała dłoń, która stała się nienaturalnie duża, rozmazana, w pędzie ratownika. To bezlitosne zdjęcie, nie dałbym mu żadnej nagrody. Dziennikarstwo, ale nie wbrew bezbronnym ludziom…

Robię czasami zdjęcia na przystanku tramwajowym, wśród tłumów. Przeważnie udaje się zespolić z otoczeniem, staję się jakby jego częścią, wraz z aparatem, który trzymam w ręce. Ludzie zauważają go, słyszą, kiedy pstryka, a jednak nie protestują, jakby był akceptowalną częścią przystanku. Czasem usuwają się, ale moje zachowanie może wzbudzić w nich jakieś zaufanie, przerzucić nić porozumienia, która pozwala zrobić zdjęcie na wprost ich nieznajomych mi twarzy. To ciekawe, psychologiczne zjawisko.

Nie zawsze udaje się osiągnąć takie porozumienie. Czasem to moja psychiczna niedyspozycja, czasem nagromadzenie negatywnych postaw w otoczeniu. Ale reporterka, fotografia ulicy – to wyraźne balansowanie na psychologicznej granicy – jakiegoś niejasnego, tworzonego na chwilę zaufania.

Model, bez różnicy – czy w studiu fotograficznym, czy na ulicy złapany w 2 sekundy – potrzebuje poczucia bezpieczeństwa, akceptacji w momencie, gdy naciskam na spust migawki. To takie oczywiste, tak wyraźne. A czasem tak niewiele brakuje, by ktoś zaprotestował. Widzę to, czuję. Ale… udaje się często. To polowanie, to wykradanie chwil, których setki zdarzają się ciągle.