Umknął mi moment, w którym ludzie, moi dobrzy znajomi i przyjaciele, praktycznie przestali się żegnać i witać. Choć nie widzimy się tygodniami i miesiącami, to przy kolejnym spotkaniu zachowujemy się tak, jakbyśmy rozmawiali dopiero przed kilkoma godzinami. Później rozjeżdżamy się, np. z wesela, często nie zamieniając słowa, jakby w ogóle nie było rozstania, jakbyśmy wyszli np. do toalety i mieli za chwilę wrócić. Mój przyjaciel Daniel określił to tak – człowiek średniowiecza żył tak, jakby miał umrzeć w każdej chwili; człowiek współczesny żyje jakby miał nigdy nie umrzeć. "Nigdy nie umrzeć" – jakbyśmy byli pewni, że kiedyś znów ich spotkamy i oni wcale się nie zmienią ani nie zmienią stosunku do nas.
Na urodziny
Drogi Krzyśku!
Mam jeszcze 20 minut, żeby złożyć Ci życzenia. Nie tak dawno zdałem sobie sprawę, że nasze rozmowy sprzed 25-30 lat ukształtowały mnie na dobre… i trochę inaczej, niż większość ludzi wokół. Może dlatego trudniej mi się z innymi dogadać, ale jakoś nie żałuję tego wcale :-)))) Wspomniałem Ciebie, gdy byliśmy tydzień temu w Gdyni – patrząc na morskie jachty, tak inne od śródziemnych, które ja z kolei znam, przypomniałem sobie Twoją wyprawę. Teraz zbyt mało wiem, jak żyjesz i co przeżywasz, choć mogę sobie wyobrazić Twoją obecną "głębszą warstwę" – bo już wiem, że ludzie tam głębiej nie zmieniają się aż tak bardzo. To daje mi poczucie spokoju i przekonanie, że gdybyśmy się spotkali, to… no wiesz 🙂
Pepă
Wiele wrażeń, niewiele sił, by je opisać. Może to jedno – "pepă". Wieczorem, koło 19:00 wyruszyliśmy – Beniamin i ja – na rowerze na podbój placu zabaw. Jedziemy wąską wyasfaltowaną uliczką, później skrajem cmentarza. Potem przez rozświerszczone pole wysokich traw, których nikt nie kosi. Wzdłuż betonowego muru docieramy do stojącej na skraju osiedla ciepłowni. Tam stoi pepă. Dla wyjaśnienia – "ă" to rumuńska samogłoska, której dźwięk znajduje się pomiędzy polskimi "a" i "e".
"K O M I N" – mówię, "komin"!
"Pepă" – odpowiada Beniamin, z nabożną twarzą i wyciągniętym w górę palcem wskazującym. Pepă góruje nad osiedlem, wbija się w niebo. Chłopiec powraca do niej co chwila, jakby do totemu, bóstwa jakiegoś, spełniającego pieczę nad tym ludzkim zbiorowiskiem. Trochę zastanawiające, że "pepă" jest podobne do angielskiego "pipe". I tu niewielka pomyłka, co do tej prostackiej rury z lat 80-tych. "Pepă" brzmi jednak bardziej mistycznie, dlatego podziwiam chłopaka, że w prostym i krótkim słowie potrafił połączyć tak odległe skojarzenia 😉
Ludzki sentyment
– Tatusiu, widziałam świetliki!
Głos córki, biegnącej od strony ogrodu. Tak, to ciepły, bardzo ciepły, letni wieczór. Pamiętam, były tylko w takie wieczory, kiedy w samych krótkich spodenkach biegaliśmy za świecącymi, tajemniczymi punkcikami. Na nagiej skórze klatki piersiowej ślizgało się ciepłe jak zupa powietrze. Chciałem zobaczyć jak wyglądają, ale po przyświeceniu latarką – nagle ginęły w gąszczu gałązek i liści. Tak trudno było zobaczyć, jak wyglądają naprawdę. To była ich tajemnica, jakby istniały tylko świecąc… Książęta najgorętszych nocy.
Dwa dni później, wracając w nocy do domu, dostrzegłem punkciki tuż obok drzwi wejściowych. Jeden świecił bladziej. Stały w miejscu, i wiedziałem, że było to możliwe tylko wtedy, gdy… Zaświeciłem światło, ukazały się zawieszone w miejscu, maleńkie, w kształcie płaskiego cygara. Tkwiły w pajęczynie. Strzepnąłem jednego, może już za późno. Drugi… Do drugiego zabierał się już pająk. Aż dziwne, że jeszcze świecił. Pająk, ohydztwo, paskudny potwór – księcia nocy, którego cielesność, przez tę pajęczynę, zdemaskowana, już konsumowana…
Pająk… niech zdycha! Tylko – jakie mam prawo jego skazywać na głodową śmierć? Czym świetlik jest lepszy – tylko dlatego, że mi się podoba? A może to najpiękniejszy wśród pająków, może najbardziej "humanitarny", najmądrzejszy…? OK, niech pająk łapie sobie muchy, równie paskudne jak on sam. Ale czym gorsza jest mucha od świetlika? Czy mój sentyment ma być decydujący? Jakim prawem?
Wszystko kręci się precyzyjnie i bez specjalnego problemu. Pająk łapie co mu wpadnie i je, żeby żyć. Pająka łapią inni, zjadają albo dają swoim dzieciom, żeby żyć. Ich łapią następni, albo umierają użyźniając proch ziemi, dla następnych pokoleń. Prawo rynku eliminuje zbyt drogich, słabeuszy… silniejsi połykają słabszych, sklepy w centrum – zmieniają właścicieli, którzy nie dają rady płacić coraz wyższego czynszu. I tak dalej. Konkurencja wyłania najlepszych, dzięki temu system rośnie w siłę, sprawność, daje radę po prostu przetrwać.
Problem zaczyna się, gdy w grę wchodzi ludzki sentyment… Czy ma on jakieś uzasadnienie? Wydaje się, jakby był nie z tego świata…
Wierzę…
Widzę Cię, kiedy idziesz… Bezsilny. Westchnienie…
Twoja piękna twarz, teraz poszarzała… wróci kiedyś do blasku…
Wróci… wierzę.
Wracam
Zagubiona rusałko… Nie jesteś zgubiona, to znaczy – jesteś, w mojej głowie. Bo to ja bywam zagubiony, choć przecież funkcjonuję. Bywam. Zagubiony, bo to fantastyczne może być. To może być początek nowej drogi. Początek, bo czegoś bywa koniec.
Bywał koniec mojego dzieciństwa, teraz wracam tam, wstecz, bo twoje dzieciństwo jest moim nowym początkiem. Wracam tam, żeby ciebie lepiej zrozumieć, bo przecież wcale tak dobrze cię nie znam. Nie znam, nie poznam, tak szybko się zmieniasz, że nie nadążam, zagubiony.
On jest po to…
Trzecią już noc spędziłem w pracy, wracam do domu o 6-7 rano, zasypiam, budzę się na obiad, biorę na godzinny spacer jednego dzieciaka, albo od razu zasypiam znowu. Po południu – znów do pracy. Nie jest to ekscytujące. Przeciwnie, wyłania się skądś uczucie nonsensu tego. Uczucie – uczuciem. Trudno z nim dyskutować.
Wiele rzeczy wydaje się nonsensownych, idiotycznych, bez pojęcia. Co więcej – one może nawet takimi są. Ale tylko do momentu, kiedy popatrzy się na nie pod kątem pieniędzy. Wtedy może okazać się, że całkowicie spełniają swoje zadanie.
Za oknem piękna "mazurska" pogoda, słońce i wiatr, rozczesujący liście i drobne gałązki. Ten wiatr jest po to, aby go łapać w białe płachty, odwracać ku niemu twarz, wyczuwając jego kierunek. Wyczuwając po to, by te płachty-żagle tym lepiej napiąć. Lepiej ustawisz – szybciej popłyniesz.
Płachty napiąć… I posłuchać, jak garnki pod pokładem tłuką się – przy zmianie halsu. "Hej, trzymać tam kuchenkę z makaronem!". Nie utrzymali, bo jeden musiał wyjść pomóc przy szotach, a drugiemu zabrakło trzeciej ręki. Trudno, będzie obiad bez…
… jest jak wiatr
Wczoraj wiało.
Jak wczoraj – wracam do domu. Przed jedenastą w nocy – skręcam z ulicy, i wtedy za szybą przesuwają się w ciemności gałązki krzewów, prowadzą do naszego podwórka. Przejeżdżam przez bramę, starszą niż ja sam. Odmalowywaną przez lata, przerabianą i reperowaną, by jeszcze mogła się otwierać. Kilka metrów wzdłuż domu, potem podwórko, z przeciwległym budynkiem, który kiedyś był stodołą, stajnią i chlewem. Dziś mieści w sobie garaże. Najciekawszy moment to kiedy zamilknie już samochód, a ja zmierzam do tej bramy, by ją zamknąć. Wtedy dopada mnie powietrze, nasze, inne, niż w Krakowie. Szum drzew, bo przecież – wieje. Szum z bliskiego cmentarza, na którym kołyszą się, zdaje się, że pochyleni nad podwórkiem, dwaj wysocy strażnicy. Byli tam od zawsze. W zimie – oszronieni, jesienią i wiosną – zwykle przemoknięci. Teraz – rozłożyści, w ciemności tym bardziej majestatyczni.
Gdyby można było pozostać w tym szumie… Który przybywa – skąd? Niesie dalekie zapachy, zakręca nimi w nozdrzach okolicznych psów. I ucieka dalej, pozostawiając za sobą ich żałosne ujadanie. Pozostać w nim, ulecieć, samemu szumieć, przedzierając się przez liście, trawy, przeskakując kalenice dachów, zaglądając do okien – śpiących, niespokojnych, namiętnych i smutnych. I wyczekujących z nadzieją.
Daddy blues
Efekt niedawnej pracy:
38
Pięć i pół godziny temu rozpocząłem kolejny rok życia. Uczestniczę w czymś, czego nie rozumiem i nie widzę szansy zrozumieć, choć w tym pływam. Wszystkie uderzenia szczęścia i wszystkie marne i nieliczne smutki nadchodzą jak fale, przepływają, a ja mogę tylko ustawiać się tak, aby nie za bardzo uderzały w pierś. I czasem wydaje mi się, że to jest wszystko.