Jechać do pracy

Najtrudniej jest mi pogodzić się z drobnymi, codziennymi czynnościami. Ile ich trzeba wykonać, żeby wyjść z domu! Rytuał mycia, jedzenia, cukrzyka, nawet zwykłe wiązanie butów… Pominięcie choć jednej z nich grozi blokadą dnia. Zdarza się, że wezmę wszystko oprócz klucza od garażu. Obładowany jak wielbłąd zbliżam się do drzwi i wtedy – stop, reverse.

Zwykły dzień roboczy to stanowczo za mało, żeby zrobić coś. Zanim rozwinie się skrzydła, wpadają w ręce drobne sprawy, które, jeśli się je poskłada razem, zajmują kilka godzin. O dramat przyprawiają często "zwykłe, drobne prośby", zgłaszane przez telefon, gdy ich zleceniodawca jest przekonany, że zajmą mi one najwyżej pięć minut. A jeśli okaże się, że komputer się zatnie, ktoś akurat wyszedł "na chwilę", ktoś nie odbiera telefonu, wtedy rzeczy tak proste jak skopiowanie płyty, uzgodnienie terminu, stają się przedsięwzięciem dnia. A gdzie coś naprawdę sensownego?

Marzę, że gdy wieczorami położymy spać dzieci, posunę do przodu różne projekty. Wydają się proste, ale wymagają pracy koncepcyjnej, a ona żąda bezwarunkowego skupienia. Dlatego większość rozwiązań przychodzi mi do głowy podczas najprostszych zajęć.

Powinienem intensywnie pracować dwa, trzy lub cztery dni nad jednym problemem, a później odrywać się zupełnie na dwa-trzy dni.

O korupcji

Przeczytane w gazecie o korupcji w służbie zdrowia:

Jest w tym skomplikowanym zagadnieniu miejsce na autentyczną wdzięczność pacjenta, którą chce jakoś wyrazić, ale w podtekście, niemal zawsze, ukrywa się grube świństwo. Nawet jeśli po zakończeniu leczenia dajemy różę czy czekoladki, zawsze kołacze w podświadomości nadzieja, że "następnym razem" ten człowiek będzie dla nas życzliwy. A stąd już niewielki krok do czystej łapówki. Na przykład, za "przyspieszenie" operacji czy jakiegoś badania albo za "specjalną opiekę" ze strony zespołu medycznego. A to naprawdę skandal, bo osoba dająca łapówkę musi mieć świadomość, że te ułatwienia osiąga kosztem innych pacjentów.

Polska Gazeta Krakowska, 25 września 2008

Autorem tych słów jest pan Adam Sandauer, przewodniczący stowarzyszenia pacjentów "Primum Non Nocere".

Nazwa niewiele mi mówi, widocznie to stowarzyszenie jest jest dla mnie. Natomiast niepokoi mnie to, że pan Adam Sandauer znakomicie wie, co "prawie zawsze" kryje się za moim poczuciem wdzięczności i sposobem jego wyrażenia. W takim razie oświadczam, że mam ukrytych sporo świństw, i nie tylko grubych, ale i wielkich, ogromnych oraz wołających o pomstę do nieba.

Druga kwestia, o której dość rzadko słyszę, to dokładne określenie, co jest korupcją, a co nie. Moim zdaniem korupcja polega na uzależnieniu sposobu leczenia, badań, opieki itp. od przyjęcia korzyści majątkowej. Dlatego zachodzić ona może wyłącznie przed lub w trakcie leczenia. Natomiast po zakończeniu leczenia mówienie o przyjęciu łapówki jest nieporozumieniem. I tu chciałbym oświadczyć, że wtedy mogę lekarzowi, pielęgniarce, portierowi lub pani w kiosku oddać np. mój samochód, jeśli miałbym takie życzenie, i nikomu nic do tego (po zapłaceniu podatku od darowizny, oczywiście).

W półśnie

Wczorajszy dzień spędzony w półśnie. Tygodniowa walka z przeziębieniem przeniosła się do łózka. Na przemian zasypiałem i budziłem się, wygnany od rodziny, w pokoju gościnnym. Oglądałem "Ojca chrzestnego", i film mieszał się z moimi półprzytomnymi przebudzeniami i snem. Dziś cały dzień żyłem w atmosferze tego filmu, słyszałem w głowie zdanie: "nigdy nie mów tego, co myślisz". Czasem łapałem się na tym, że w powierzchowności naśladuję Michaela Corleone.

Wrócili moi rodzice z wojaży, i babcia przekonała się na własnych rękach, że Beniamin akceptuje  tylko swoją mamę. Na nic: "Beniaminku, ćśśśś, luliluli", i kołysanie od ściany do ściany. Mała moja satysfakcja – nie jestem ostatni.

Jesieny, bezimienny nastrój wciska się przez okna, firanki. Godzinami postępujący zmierzch, jakby Wszechświat zwalniał i stawał. Na zewnątrz, w powietrzu, jest jakaś intymna wilgoć, wciągana w nozdrza z jesiennym zapachem. Jeśli się przed nimi nie bronić, to nawet są ciekawe. Zresztą cóż pozostaje – reszta może być przygnębiająca.

Znów poszukiwanie…

Dziś realizowałem dźwiękowo próbę i przedstawienie. Nie mogę przy tym nie angażować uczuć… Mam nadzieję, że przynajmniej spektakl jest lepszy dzięki temu. Ale są tego efekty uboczne. Praca uczuciami wymaga np. oderwania się od nich, kiedy "przestają być potrzebne". Mam wrażenie, że następuje jakieś ich "niszczenie", "zużywanie się". Objawy to histeria, przewrażliwienie, chwiejność nastroju. A przede wszystkim – uczucie dużego zmęczenia, którego przyczyn często szukam nie tam, gdzie rzeczywiście leżą.

Przy "graniu muzyki" do spektaklu można postępować według dwóch metod. Pierwsza – gra się ściśle według notatek i zaleceń reżysera i nic ponad to. Tutaj nie jest konieczna szczególna uwaga, po prostu wchodzi się "po tekście", "po geście", "po świetle" lub każdym innym zdarzeniu. Potem jest "głośniej – ciszej – głośniej – ciszej" a następnie "stop – po geście, tekście, świetle" itd.

Drugi sposób – to oprócz uwzględniania nakazów reżyserskich, ciągłe wsłuchiwanie się w rytm słów, dźwięków i w ogóle zdarzeń na scenie, i poszukiwanie miejsca dla muzyki. To jest wyczerpujące, zwłaszcza, że nie zawsze udaje się znaleźć to najlepsze miejsce. Trzeba zaakceptować dysonans pomiędzy rzeczywistością a ideałem, wyobrażeniem, a taka akceptacja jest trudna, szczególnie dla perfekcjonisty.

Ciche życzenie

Myślę o moim imienniku, rówieśniku Beniamina. Kilka dni temu przechodził dwie ciężkie operacje, teraz nie wiem, co się z nim dzieje. Czy zmieniło by to coś, gdybym wiedział? Czy naprawdę mogę coś zrobić? Nie wiem. Jesteśmy ludźmi tak niesamowicie słabymi. Próbujemy stwarzać świat, który dałby nam zabezpieczenie przyszłości. Ale tak naprawdę – tak niewiele od nas zależy. Podobno posiadamy w sobie wielką siłę. Czy to prawda? Jak ją wyzwolić? Albo można prosić o pomoc Najwyższego, ale Jego drogi pozostają niezbadane. Pytamy "dlaczego", ale poszukiwanie odpowiedzi sprowadza czasem więcej bólu. Pozostaje cisza, w tej ciszy – ciche życzenie.

Nie umiem

Nie mogę, nie umiem wyrażać emocji przez zdjęcia. Czasem tylko mi się udaje. Boleję nad tym – tym bardziej, że wydaje mi się, że dużo lepiej umiałem to robić w muzyce. Natomiast obraz jest czymś innym, wymaga poznania, a w zasadzie – wyrobienia w sobie, stworzenia, odkrycia – całego języka, zestawu skojarzeń… To coś dla mnie zupełnie nowego. Ilość kombinacji jest nieskończona, czasem kusi mnie, żeby czytać historię sztuki, recenzje, opinie krytyków i teoretyków. Ale na szczęście nie daję się całkiem skusić.

Wdepnąłem w tę fotografię i znów jestem w pół drogi, podobnie jak z muzyką i kilkoma innymi przedsięwzięciami. I często wydaje się, że łatwiej byłoby tam, gdzie mnie właśnie nie ma.

To, co się tworzy, musi poruszać uczucia. Inaczej – nie ma sensu…

Jedno zdanie o kastracji

Próbuję wyrazić moje oburzenie, jednocześnie nie obrażając nikogo, choć konkretne słowa cisną mi się na klawisze.

Nie wolno propagować pomysłu okaleczania, nie należy o nim wspominać, należy zapomnieć o tym, że kiedykolwiek padł. To haniebne.

Jakby nie istniał żaden dorobek nauk społecznych i psychologicznych, żadna świadomość, ukształtowana przez wieki.

I w konsekwencji zadaję sobie pytanie – czy nas jako społeczeństwo Polaków, nie stać na przewodników zrównoważonych, światłych, o szerokich horyzontach, a przede wszystkim – o nie powierzchownym zrozumieniu i wyczuciu moralności…? Albo przynajmniej na takich, którzy potrafią takich udawać.

Odchodzące minuty

Niewidzialna kobieta, jesień, przybyła wieczornym oddechem. Gdy wysiadałem z samochodu przy Nowohuckim Centrum Kultury, poczułem ją na twarzy, wraz z obrazem szarzejącego dnia, i liści, jeden po drugim odrywających się od drzew. Ten obraz znam z czasów studiów, przesycony jest spokojną, przemożną samotnością.

Nie chcę odejścia lata, jeszcze nie teraz. Jeszcze nie wygrzało mnie upałem, nie  nasyciło, nie znudziło. Przeszło mimochodem, a raczej to ja przeszedłem obok niego. Może trzeba "opłakiwać każdą odchodzącą minutę dnia"…

Prawdy

Moja dobra znajoma otwiera nowy gabinet lekarski i poprosiła mnie (rok temu) o kilka zdjęć do wystroju. Zgodziłem się oczywiście, mam przecież przynajmniej kilkanaście tysięcy zdjęć w archiwum. Jednak kiedy zacząłem się zastanawiać nad doborem fotografii, sprawa okazała się wcale nie tak prosta.

Teraz, z perspektywy czasu i doświadczenia, widzę, jak często kwestie np. reklamy i marketingu załatwia się "na kolanie". Wracając do mojego przykładu – tematyka zdjęć, ich rodzaj przedstawienia, kolorystyka i tak dalej, zależy nie tylko od wnętrza, jego kolorystyki, oświetlenia, walorów przestrzennych i tak dalej, ale też od tego, kto będzie w nim przebywał i jakim charakterze. Zdjęcie świetne do wnętrza, nie musi się nadawać jako nadruk na t-shirta, kubka do kawy lub czapeczkę. Łatwo popełnić faux pas, wybierając po prostu "piękne zdjęcie" do wszystkiego.

Sesje wyglądają więc często tak: rób zdjęcia, coś z tego wybierzemy. Postępując w ten sposób trudno jednak spodziewać się spójnych efektów, konsekwencji i elegancji w efekcie końcowym. To liczenie na łut szczęścia. Fotograf powinien uczestniczyć od początku w procesie kreowania idei reklamy, lub w sesji powinien uczestniczyć producent, który wie doskonale, czego chce. Mam na myśli określenie takich "szczegółów" jak np. wyrazu twarzy modela / modelki. Ostateczność to przekazanie fotografowi drobiazgowych instrukcji na temat pożądanego kadru wraz z jego rozrysowaniem na papierze.

Dość często widzę na reklamie piękną dziewczynę, a jednak o wyrazie twarzy nie pasującym do reszty. Często np. uśmiech staje się grymasem… Patrząc na taką reklamę, ostatnio na ul. Basztowej, zacząłem się zastanawiać, ile może kosztować autentyzm… I jak go znaleźć. Mam wrażenie, że większość ludzi w Polsce nie zwraca na to uwagi. Prawdziwy uśmiech, prawdziwe zainteresowanie, zaangażowanie. Ile powinna zarabiać modelka, która naprawdę się uśmiecha…?

Z drugiej jednak strony – reklama, zdjęcia reklamowe – to jedno wielkie kłamstwo… Z pierwszej jednak strony – kłamstwo tym bardziej wydaje się prawdziwe, im więcej zawiera w sobie prawdy.

Nie przychodź, pisz na gg

Poszedłem do koleżanki pracującej za ścianą, żeby o coś zapytać, ponieważ nie odbiera wewnętrznego telefonu. Zastałem ją – słuchała kogoś przez komórkę, zaś na komputerze robiła coś chyba zupełnie niezwiązanego z rozmową. Wycofałem się, co będę zaglądał w monitor. Czekam. W końcu rezygnuję. Wracam do siebie, uruchamiam GG i piszę do niej. Po pół minuty dostaję odpowiedź.

Okazuje się, że bezpośredni kontakt nie daje priorytetu. Ciekawe…